Filipiny – kraj tysiąca wysp, czyli no rzuć teraz wszystko i idź nurkować….
Relacja z wyprawy nurkowej na Filipiny w dniach 26.04-11.05.2005.
Tekst: Iwona Sierzputowska.
Zdjęcia: Iwona Sierzputowska, Monika Roguska, Kris Brański, Wojtek Babik.
Mapy – Internet.
Po zeszłorocznej ekspedycji nurkowej w Indonezji pozostał mały niedosyt, bo jeszcze tylu wspaniałych miejsc nie udało się odwiedzić. A gdy w grudniu Indonezję nawiedziło tsunami, zadawałam sobie pytanie czy tam jeszcze kiedyś pojadę ?
Jednak udało się być blisko, bo kierunek wyprawy AD 2005 to Filipiny. Czyli też wymarzone wyspy (raj dla takiego turysty jak ja, który ucieka od zatłoczonych kurortów), i też Azja, którą bardzo polubiłam głównie dzięki jej atrakcjom przyrodniczym i ludziom.
Filipiny to archipelag obejmujący ponad 7 tysięcy tropikalnych wysp i wysepek rozciągniętych w południowo – zachodniej części Pacyfiku i położonych między Tajwanem i Malezyjską częścią Borneo. Co ciekawe ponad 5 tysięcy wysp nie jest zamieszkałych, a 2,5 tysiąca nie ma nawet nazwy. Największe z nich to Mindanao (z najwyższym szczytem Filipin Apo prawie 3 tys. metrów), Luzon
(ze stolicą państwa Manilą), Mindoro, Cebu, Bohom i Parawan. Filipiny to prawdziwy raj dla nurków, głównie dzięki nietkniętym rafom koralowym, krystalicznej i ciepłej wodzie i oczywiście wrakom Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii zatopionym w czasie kampanii na Morzu Filipińskim w 1944 roku.
Filipiny to mozaika kultur i plemion. Kraj ten zamieszkuje ponad 80 mln. ludzi, z czego 83 % stanowią katolicy. Turysta porozumie się bez trudy, bo obok filipińskiego, angielski jest na Filipinach językiem urzędowym. Filipiny to kraj o klimacie tropikalnym z dwiema porami roku suchą (styczeń – maj) i deszczową (czerwiec- grudzień). Nam udało się zdążyć przed monsunowymi deszczami i tajfunami, które zdarzają się tu dosyć często.
Wszystko to brzmi pięknie, ale trzeba wspomnieć o jedynej niedogodności wyprawy, czyli….podróży. Nasza piętnastoosobowa ekipa leciała z Warszawy przez Londyn do Hong Kongu, skąd przedostaliśmy się do Manili. Łącznie prawie 17 godzin w samolocie – tylko dla wytrwałych. Starliśmy sobie umilać czas jak to tylko było możliwe. Dla rozprostowania kości udało się nam nawet zatańczyć na pokładzie Airbusa linii Cathay Pacific. Do Manili dolecieliśmy więc w dobrych humorach.
Na lotnisku dosyć szybko uporaliśmy się z kontrolą paszportową, bo na pobyt do 21 dni wizy mieć nie trzeba. Skontrolowali nas tylko fotokomórką, czy aby nie jesteśmy nosicielami ptasiej grypy, i po wyraźnym ostrzeżeniu, że za przewożenie narkotyków na Filipinach grozi kara śmierci ….mogliśmy ruszyć w miasto.
Manila wraz z przylegającymi miasteczkami (tzw. Metro Manila) liczy 12 mln. mieszkańców. To miasto wielkich kontrastów, drapacze chmur w centrum, a na obrzeżach slumsy gdzie ludzie gnieżdżą się w kartonowych chałupach.
W Manili spędziliśmy jeden dzień. W pamięci utkwiło mi nieciekawe miasto i totalny chaos na drogach. Było duszno i gorąco. Dobrze, że udało nam się trafić do knajpy, która na pierwszy rzut oka nie wzbudziła zaufania, ale gdy na stół wjechały kulinarne wariacje z owoców morza, nasza niepewność ustąpiła. Na dodatek obejrzeliśmy ludowe tańce filipińskie, i oklaskiwać mogliśmy Wojtka, który zaprezentował taniec brzucha porwany na parkiet przez piękne filipinki.
W Manili widać silne wpływy amerykańskie. Dla przypomnienia trochę historii, otóż pod koniec XIX wieku na Filipinach ówczesnej kolonialnej posiadłości hiszpańskiej wybuchło powstanie, które 12 czerwca 1898 r. zakończyło panowanie Hiszpanii. Kontrolę nad krajem przejęły Stany Zjednoczone, aż do 1946 roku, kiedy Filipiny uzyskały pełną niepodległość.
Następnego dnia udaliśmy się na lokalne lotnisko by odlecieć na małą wysepkę Busuanga. Na lotnisku zważono dokładnie nasz bagaż i nas samych. Po prostu za nadbagaż płaci się od całości. Pomyślałam sobie, co to będzie, jeśli z wyprawy wróci parę kilo obywatela mniej lub więcej? Zrobią śledztwo? Po dokładnym zważeniu, każdy z nas dostał cukierka i zapakowaliśmy się do małego samolotu, który sprawiał wrażenie, że zbyt daleko nie poleci. Ale jednak, po godzinie lotu dotarliśmy na Busuangę.
Takie lotnisko widziałam pierwszy raz w życiu – mały barak w środku pola z paroma sklepikami wokół. Przed lotniskiem czekał już na nas jeepney – filipińska wariacja na temat Jeepa Wranglera, czyli podstawowy środek komunikacji lądowej na Filipinach. Jeepneye to auta własnej produkcji (od cięcia blachy, spawania ram do szycia siedzeń i malowania karoserii wszystko robi się samemu), pomieścić mogą, w zależności od wersji, od kilku do kilkudziesięciu osób, licząc rzecz jasna miejsca na dachu. Podróż dostarczyła nam wielu wrażeń zwłaszcza, gdy kierowca omijał mosty i jechał rzeką – może bał się, że most nie wytrzyma obciążenia naszego bagażu, a może rzeka była za płytka żeby przejeżdżać przez most. Poza tym, jadąc jeepneyem na dachu czujemy się jak w solarium, a jeśli podróżujemy w środku to albo wchłaniamy tumany kurzu albo mamy darmowy masaż twarzy piaskiem z drogi (gdy uda nam się usiąść obok kierowcy a przedniej szyby brak).
Z Jeepneya przesiedliśmy się na łódkę powtarzając dobrze nam znane „daleko jeszcze ?”. Ale było już niedaleko, po 40 minutach znaleźliśmy się w prawdziwym raju- na wyspie Dimakya.
Tutaj w Club Paradise spędziliśmy 5 dni. Czyli zaczęło się na bogato. Piękna biała plaża, klimatyzowane pokoje, basen (ale tylko żeby się ogrzać, bo woda dochodziła do 35 stopni), a wokół tropikalna dżungla.
Sympatyczny właściciel bazy nurkowej Dirk (podobno Niemiec), przygotował nam ciekawy plan nurkowy. Zaczęliśmy do check dive na House Reef. Wchodziliśmy z brzegu, a piękna rafka rozciągała się już od 3 metrów głębokości. I już pierwszego dnia udało się zobaczyć pięknego żółwia.
Następne nurki były już z łodzi, po 20-30 minutach płynięcia nurkowaliśmy na Lang-aw Reef i Diboyuangan Reef ze wspaniałymi formacjami korali miękkich i twardych (część na zdjęciach) oraz różnokolorowych ryb rafowych.
Po spenetrowaniu okolicznych raf postanowiliśmy wybrać się nieco dalej. Zdeterminowani wstaliśmy (prawie wszyscy z małymi wyjątkami) o 5 rano żeby po 3 godzinach płynięcia łodzią zanurkować na Apo Reef.
Tam można było dostrzec wielki błękit…ścianka, która ciągnie się w dół jakieś 400 metrów. Piękne formacje korali, gąbek, mnóstwo Batfish (plataksów), Butterfly fish (chetonków), płaszczki, Parrotfish (ryb papuzich) Gdzieniegdzie pojawiał się lekki prąd, ale nurkowania na Apo były bardzo przyjemne. Tu właśnie widziałam po pierwszy pod wodą olbrzymią mantę, pojawiły się wielkie barakudy i daleko w toni udało się dostrzec białego rekina rafowego (szkoda że był daleko…ale na zdjęciu widać).
Jako że niechybnie pobyt na wyspie dobiegał końca wybraliśmy się na poszukiwanie dugongów (polska nazwa diugoń). Dugong (na zdjęciu) to ssak morski- odmiana krowy morskiej- którego waga może dochodzić do 400 kg, a długość do 3 metrów. Dugongi żywią się planktonem i zobaczyć je można leżące na małych głębokościach. Rzuciliśmy się na dugonogi bez sprzętu, tylko z ABC. Jedni widzieli, drudzy nie widzieli, a jeszcze inni widzieli coś, ale nie byli pewni co to było. Jedno jest pewne dugong jest duży!
Na Dimakya udało nam się jeszcze spenetrować wrak Kyokuzan Maru, 152-metrowy japoński transportowiec, leżący prawie pionowo na głębokości 42 metrów. Konstrukcja wraku pozostała nienaruszona, podobnie jak ładunek który transportował (samochody i ciężarówki). Wszystko obrośnięte kolorowymi formacjami korali i pełne ryb rafowych.
Dirk namawiał nas jeszcze na wypad na najsłynniejszą azjatycką plażę Boracay, która ciągnie się kilka kilometrów a wzdłuż niej drogie hotele, dyskoteki, knajpki. Ale nie ciągnęło nas do cywilizacji i tłumu turystów, wystarczyło obejrzeć Boracay na pocztówce.
Ale przecież nie samym nurkowaniem żyje człowiek. Nasz pobyt w Club Paradise upłynął pod znakiem sushi, którego pochłanialiśmy olbrzymie ilości. Kuchnia była wyborna, surowe ryby, zupy palce lizać a o krewetkach i krabach nie wspomnę.
Po 5 dniach pobytu na Dimakya, jak przystało na prawdziwych obieżyświatów ruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw łodzią na Busuangę, potem Jeepneyem do miasta Coron i znowu łodzią przeprawialiśmy się na małą wysepkę Sangat, będącą rezerwatem przyrody. Tam przywitały nas zupełnie inne klimaty, wyspa wulkaniczna, wokół skały i tropikalna roślinność. Acha i dużo małp, które towarzyszyły nam prawie na każdym kroku.
Tu cywilizacja oszczędnie dawała o sobie znać. Okazało się można obejść się bez prądu, bez słodkiej wody do mycia, zamykania drzwi na klucz, i innych miejskich przyzwyczajeń. Mieszkaliśmy w Sangat Island Resort, składającego się z kilkunastu drewnianych domków krytych trzciną, położonych na wyciągnięcie ręki od piaszczystej białej plaży. Obok domku hamak i przyjemny tarasik…czy trzeba czegoś więcej?
Klika osób z nas miało szczęście mieszkać w atrakcji wyspy – wspaniałej piętrowej willi zbudowanej w skale, do której dostać się można było jedynie droga morską. Willa okazała się być dobrym miejscem na grupowe wywroty (tak nazywaliśmy nasze wieczorne biesiady).
Okolice, w których mieszkaliśmy to region o wysokiej aktywności sejsmicznej i wulkanicznej (jak zresztą całe Filipiny). Kilka razy zdawało nam się, że ziemie się trzęsie i choć nie byliśmy do końca pewni czy to ziemia czy nasza głowa daje o sobie znać, ale tubylcy niewielkie ruchy sejsmiczne uważają za rzecz normalną.
Wyspa Sangat (dawniej Tangat) okazała się rajem dla fanów wraków. Choć ja do nich nie należałam, to kilka nurków na wrakach przekonało mnie, że wraki też mogą zachwycać.
A skąd te wraki? Otóż po ciosie, jakim był atak Japończyków na Pearl Harbour Amerykaninie szybko zaczęli przełamywać linię obronną Japonii. To linia obronna ciągnęła się od wysp japońskich przez między innymi Filipiny. I właśnie jako pierwszy cel działań ofensywnych Amerykanie wyznaczyli zdobycie Filipin. Wygrana pierwsza bitwa na morzu filipińskim (czerwiec 1944 r.) umożliwiła Amerykanom atak na Filipiny. Dla nurków penetrujących wraki wokół Sangat historia walk na Pacyfiku zaczyna się we wrześniu 1944 r. Dzięki przypadkowo zrobionym kolejnym zdjęciom wysp Amerykanie spostrzegli około dwudziestu doskonale zamaskowanych jednostek Cesarskiej Marynarki Wojennej Japonii. Jednostki japońskie były dobrze zakamuflowane i sprawiały wrażenie małych wysepek. To, co zdziwiło Amerykanów to fakt, że na kolejnych zdjęciach zamieniały swoje pozycje. Czyżby wyspy poruszały się?
O 5h50 rano, 24 września 1944 roku, 3 Flota US Navy pod dowództwem admirała Wiliama Hasleya wyruszyła z Manili w stronę Zatoki Coron, o 9h00 dotarła nad Busuangę i 15 minut później zbombardowała 15 statków znajdujących się w Zatoce nieopodal wyspy Tangat (dzisiejsza Sangat).
Tyle historii, dziś możemy penetrować następujące wraki: IRAKO MARU-(Refrigerated Provision Ship) jednostka aprowizacyjna, robi duże wrażenie, zatonął w takiej pozycji jakby za chwile miał odpłynąć, leży najgłębiej, bo na głębokości 34-45 metrów, porośnięty koralami i gąbkami, spotkać można liczne gruppers’y;
AKITSUHIMA (Flying Boat Tender) jednostka służąca do wykonywania napraw samolotów bojowych armii japońskiej z charakterystycznym długim dźwigiem w tylnej części pokładu, statek o długości 130 metrów, leżący na prawej burcie na głębokości 22-36 metrów. Nurkując spotkamy różne formacje korali, barakudy tuńczyki, Batfish (chetoniki); TAIEI MARU (Tankowiec) najdłuższy z nich mierzący 160 metrów długości, leży na głębokości 26 metrów, płynąc wzdłuż niego ma się wrażenie, że to rafa koralowa; KYOGO MARU (Navy Auxiliary Supply Ship) jednostka dostawcza, najciekawszy pod względem tego, co można w nim znaleźć (worki z cementem, piaskiem, buldożery, pociski przeciwlotnicze). A z żywych istot dużo Lionfish (skrzydlice), Jackfish (karanksy) i FusilierFish; TANGAT MARU (Army Auxiliary Supply Ship) jednostka dostawcza, leży na 35 metrach, lubią go Lionfish (skrzydlice), Pipefish (iglicznie), Titan Triggerfish (rogatnice zielonkawe), Mandarinfish (mandaryn wspaniały); KYOKUSAN MARU, NANCHIN MARU, GUNBOAT, OLPIMPIA MARU leżący na głębokości 30 metrów, jednostka cargo o długości 122 metrów, przy dobrej widoczności to wspaniałe miejsce dla nurków-fotografów, liczne Lionfish (skrzydlice), Pufferfish (rozdyma) i Scorpionfish (skorpeny).
Ale nie tylko wraki warto zobaczyć w okolicach Sangat. Koniecznie trzeba zanurkować w Barracuda Lake (patrz zdjęcia), w warstwach wody o różnej temperaturze (zjawisko termokliny) i gdzie woda morska miesza się z gorącymi słodkimi źródłami z dna jeziora. A wokół przepiękne skały i niezapomniany kolor wody. Żeby zanurkować w jeziorze trzeba przejść krótki odcinek drogi między skałami, ale za dolara tubylcy przeniosą sprzęt nurkowy. W drodze powrotnej udało nam się spędzić kilka godzin w Coron (stolicy wyspy Busauanga) i popatrzeć jak toczy się życie w tym małym miasteczku.
Na koniec został niezapomniany nurek do Cathedral Cave. Przed podwodne morskie wrota wpływamy do krótkiego tunelu, żeby po chwili wynurzyć się prawdziwej grocie. Nad głowami mamy sklepienie, a promienie słońca dostające się przez szpary jaskini tworzą piękną grę świateł. Wrażenia niezapomniane.
Ostatniego dnia zaczął padać deszcz. Czyżby to już początek pory deszczowej na Filipinach?
Pora wracać.
Opuszczamy naszą wyspę, żegnamy się z małpami, które nie będą nam już podkradać kokosów, którymi codziennie karmił nas Wojtek. Pakujemy się na łódź, potem na jeepney’a, który zawiezie nas na lotnisko na Busuandze, stamtąd godzina lotu do Manili, z Manili do Hong Kongu,
z Hong Kongu do……………………………….
Prawdziwy globtroterzy zniosą to dzielnie.
Serdeczne podziękowania za udostępnienie zdjęć dla Moniki Roguskiej (Matki Dyrektorki),
Krisa Brańskiego i Wojtka Babika.
Galeria zdjęć